Mężczyźni w połowie drogi. Mira Jankowska, Grzegorz Kapla

Patrzysz i nie wierzysz. Mężczyzna, który przez całe życie był zamknięty w sobie, sztywny jak zasznurowany gorsetem i lodowaty jak Antarktyda, nagle tchnie czułym spokojem i bije od niego radość życia. Czujesz w nim dojrzałą, spełnioną męskość. U kobiet budzi zachwyt i poczucie bezpieczeństwa, u mężczyzn zdumienie i tęsknotę za czymś podobnym. Widać po nim, że odkrył sens życia.

Są ludźmi sukcesu. Przedarli się przez swój kryzys i teraz zachęcają innych, aby zrezygnowali z walki o sukces materialny na rzecz troski o napełnienie swego życia sensem. W Biblii i w sobie szukają odpowiedzi na najważniejsze pytania.

Taki stan to nie bajka. Każdy może do niego dotrzeć. Ale odbywa się to zwykle poprzez kryzys. Kryzys wieku średniego. Dla jednych przypada na 30. rok życia, dla innych na 40. lub 60. Dopadnie każdego. I nie tylko mężczyzn, choć dla nich jest boleśniejszy niż dla kobiet.

Przychodzi dzień, kiedy pytanie o dalszy sens życia nie daje się już zakrzyczeć. Ani pracą po godzinach, ani nową pasją, ani dodatkowym zastrzykiem adrenaliny. Przychodzi dzień, że wątpisz już nawet w modlitwę. Myślisz: całe życie starałem się zdobyć to, co mam: rodzinę i przyjaciół, pozycję i własne cztery kąty, samochód i bezpieczną przyszłość. No i udało się. Odniosłeś sukces. Ale zamiast satysfakcji duszę trawi niepokój. Skoro masz już to wszystko, o co teraz będziesz walczyć? I dlaczego nie jesteś szczęśliwy?

W pierwszą część życia mężczyzna wchodzi z impetem i rozpierającą energią. Chce odnieść sukces. Zaniedbuje wówczas wrażliwość serca, relacje i uczucia.

 

Coś ze mną jest nie tak

Czterdziestoletni mężczyzna rujnuje się na czerwone ferrari albo harleya tylko dlatego, że musi, naprawdę musi coś zmienić w swoim życiu. Gorzej, jeśli nie może już patrzeć na swoją żonę i żeby zmienić coś w życiu zmienia ją na młodszą. Mężowie tracą wiarę w miłość, żony odchodzą od mężów, ojcowie popadają w uzależnienia, matki cierpią na postępującą depresję, księża zastanawiają się w głębi serca, czy nie czas zrzucić sutannę albo przestają widzieć sens w codziennym sprawowaniu misterium Eucharystii. Kryzys połowy wieku przewraca wszystko do góry nogami. Jest wspólny wszystkim ludziom: policjantom, kucharzom, nauczycielom, przedsiębiorcom, zakonnikom, lekarzom, pilotom myśliwców F16, sportowcom i politykom.

– Każdemu z nas wydaje się, że wstrząs, jaki wtedy przeżywa, jest jednostkowy i niepowtarzalny – mówi jezuita, ojciec Zdzisław Wojciechowski, też w połowie życia. – Wydaje się, że nikt nie jest w stanie cię zrozumieć, wysłuchać, wesprzeć. Że to tylko z tobą jest coś nie tak. Wiele małżeństw się wtedy rozpada, wiele osób odchodzi z życia zakonnego, bo ludzie nie rozumieją, na czym polega istota przemian, które zachodzą w człowieku między 35-55. rokiem życia. Gdyby ktoś podał im rękę, wskazał, co wtedy zrobić, to dramatów byłoby mniej.

Jak sól, która utraciła smak

Już w XIV wieku filozof i mistyk Jan Tauler, zastanawiając się nad przyczyną odchodzenia z klasztorów zakonników w wieku pomiędzy czterdziestym a pięćdziesiątym rokiem życia, opisał kryzys wieku średniego jako zjawisko powszechne i... konieczne. Niezbędne do tego, by w pełni stać się człowiekiem. Człowiek rozsypuje się jak puzzle i nie wie, że jest ręka, która potrafi na nowo je złożyć i ożywić.

Pierwsza myśl, jaka się pojawia w stanie kryzysu, to zostawić wszystko i odejść. Uciec. Niekoniecznie fizycznie. Dzieje się to na kilka sposobów, twierdził Tauler. Można tak bardzo być zajętym zmienianiem i ulepszaniem świata, że aktywność ta zwalnia człowieka z obowiązku walki z samym sobą. To ucieczka pod maskę reformatora. Nie odnajdzie się tu szczęścia, gdyż nie świat trzeba zmieniać, lecz siebie.

Drugi sposób ucieczki to przywiązanie się do codziennych rytuałów: domowych, zawodowych albo religijnych. Tylko że sens tych czynności przestaje być ważny. Śniadanie dla dzieci już nie z miłości i troski, tylko z rutyny. Grill z przyjaciółmi na działkach nie dlatego, by się sobą ucieszyć, ale z braku innych pomysłów. Modlitwa poranna już nie po to, żeby powiedzieć kocham, tylko po to, żeby powiedzieć pacierz. Stajemy się coraz bardziej osamotnieni, coraz bardziej skupieni na celebrze, coraz mniej zdolni do wyrażenia tego, co się w nas dzieje i za czym tęsknimy.

Kolejny sposób ucieczki od siebie przypomina skoki konika polnego. Polega na rzucaniu się w coraz to nowe style życia, poszukiwaniu nowych miejsc, nowych zadań, nowych praktyk religijnych. Byle dalej od prawdy o sobie.

I wreszcie ostatnia forma wycofania się – pryncypialność. Ukrywamy się za zbroją bezpiecznych zasad, których należy bezwzględnie przestrzegać. Prowadzimy uprzejme i chłodne rozmowy o pogodzie lub sporcie, bo to bezpieczne, choć miałkie. Czujemy się jak sól, która straciła smak. Jeśli więc zaczniemy uciekać i nie staniemy z kryzysem twarzą w twarz, to stracimy okazję do odnalezienia sensu życia, czyli siebie samych i Boga.

Kryzys, który jest szansą

Zmierzyć się z kryzysem w pojedynkę to niełatwe, bo można polec. W grupie jest bezpieczniej. W Gdyni jedenastu mężczyzn w średnim wieku, jak rycerze okrągłego stołu, od roku szuka odpowiedzi na pytania o sens życia, pracy, codziennych zmagań z rzeczywistością. Są wśród nich prezesi małych i dużych firm, także spółek giełdowych, lekarze i adwokaci, osoby, które w sensie społecznym i zawodowym odniosły sukces. Także finansowy. I jest z nimi jezuita, ojciec Zdzisław Wojciechowski. Razem tworzą Wspólnotę w Połowie Drogi.

Przepaść niedokochania próbujemy zasypać wiedzą, rozwojem intelektualnym, dbałością o kondycję fizyczną, a potem finansową. Próbujemy sobie i innym udowodnić, że coś jesteśmy warci. I taką miarą mierzymy szczęście.

– Kazania Taulera o kryzysie wieku średniego czytałem jakieś 10 lat temu, będąc w Niemczech – mówi o. Wojciechowski. – Nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Widać nie był to mój czas. Cztery lata temu otrzymałem propozycję pracy w Domu Rekolekcyjnym w Kaliszu. Z zaganianego duszpasterza akademickiego, jakim byłem w Warszawie, zacząłem wieść życie spokojniejsze i bardziej refleksyjne. Wtedy poznałem dr. Grzegorza Słupskiego, prezesa dobrze prosperującej firmy handlowej. Grzegorz podarował mi książeczkę Anselma Grüena „W połowie drogi”. Naniósł na niej adnotację: „zadanie duchowe”. Książka pogłębiała to, o czym pisał Tauler. Była odpowiedzią na moje pytania. Miałem wtedy 45 lat. Rozpoznałem w niej siebie.

Kiedy dwa lata temu o. Zdzisław zamieszkał w Gdyni, w jednej z rozmów z Grzegorzem odkryli, że także ich znajomi mają opisane w niej problemy: komuś nie układa się w rodzinie, ktoś nie może dogadać się z żoną, choć wcześniej świetnie się rozumieli, ktoś inny zaczyna interesować się jakąś kobietą, jeszcze inny stracił ochotę do życia i zamierza się poświecić kompletnie nowym i dziwnym wyzwaniom. Postanowili więc skrzyknąć tych, co nie kryją, że mają problem. Pocztą pantoflową zaprosili kolegów. Zebrali się w kilkunastu.

– Początkowo dużo rozmawialiśmy, jak te spotkania powinny wyglądać, czego od nich oczekujemy – mówi Grzegorz Słupski. – Szukaliśmy jakiejś podpowiedzi w Internecie, ale znajdowaliśmy tam informacje zredukowane do spraw medycznych, hormonalnych, seksu lub spraw zawodowych. Nigdzie nie było kompleksowego ujęcia tematu, czyli ogarnięcia także wymiaru duchowego. Aż wreszcie natrafiliśmy na „Halftime”, książkę Roberta P. Buforda, magnata telewizyjnego. To było olśnienie!

Co masz w szkatule?

Robert, czyli Bob, Buford odnalazł receptę na drugą połowę drogi. Zanim zaczął jej szukać musiał doświadczyć kryzysu. Jego jedyny, ukochany syn utonął w Missisipi. Kiedy utracił syna, odkrył, że wszystko ku czemu dążył: rozwój firmy, gromadzenie kapitału, pomnażanie zysków, przestało być ważne. Ale Bob, protestant i przedsiębiorca, był pragmatykiem. Zdobył majątek dzięki prostym, uczciwym zasadom, przywykł do pokonywania trudności. I wiedział, jak można je rozwikłać. Poprosił o pomoc specjalistę od planowania strategicznego.

W pewnym momencie rozmowy ekspert narysował na kawałku papieru szkatułę i powiedział: – Chcę cię zapytać, co jest w szkatule. W twoim wypadku są to zapewne pieniądze albo Jezus Chrystus. Jeżeli odpowiesz mi, którą z tych dwóch wartości mieści twoja szkatuła, a może być tylko jedna, przedstawię ci strategiczne konsekwencje twojego wyboru. Jeżeli nie wybierzesz jednej z wartości, do końca twoich dni będziesz rozdarty pomiędzy dwoma. Bob wybrał Jezusa w sposób radykalny. Sprzedał udziały w firmie, pisze książki o wyzwaniach połowy życia, z powodzeniem realizuje misję życiową, którą określił jako budzenie uśpionej energii amerykańskich chrześcijan. Książki Buforda pozwoliły Wspólnocie w Połowie Drogi rozpocząć pracę. Jej członkowie starają się, by niebawem ukazała się ich polska wersja.

Każdy jest Mojżeszem

Program Wspólnoty w Połowie Drogi oparty jest na osobie Mojżesza. Jego historia to opowieść o każdym z nas. Biblia mówi, że żył 120 lat, a jego życie to wyraźne trzy części. Pierwsza to obecność na dworze faraona. Mojżesz – Izraelita, uratowany cudem przed zagładą niemowląt, znalazł się na dworze władcy Egiptu i był wychowywany przez jego córkę. Ocaleniec, powiedzielibyśmy, podrzutek.

– Takimi podrzutkami i my często się czujemy, jeśli w dzieciństwie czy młodości nie otrzymaliśmy odpowiedniej dawki miłości i czułości, która jest niezbędna, by wyposażyć nas w siłę do zmagania się z życiem – tłumaczy ojciec Zdzisław. – Czujemy się często niepotrzebni i zbędni jak śmieci, zawadzające innym.

Pełnia czy pustka?

Być może to spowodowało, że Mojżesz inwestował w siebie. Przygotowywał się przecież do ważnych zadań życiowych, państwowych, kończył dobre szkoły, miał dostęp do najświatlejszych umysłów tamtej epoki. Maksymalnie korzystał z dobrodziejstw sytuacji. Nic w tym zresztą zdrożnego. Prowadził życie pełne sukcesów, chciał coś osiągnąć, zdobyć, podobnie jak współczesny człowiek, który pragnie zbudować dom, mieć dobrą pracę, szczęśliwą rodzinę. Ale w efekcie Mojżesz zaczął ufać ludzkiej mądrości i pozycji. Bo wiedział, że jest kimś, że dużo osiągnął.

Pomimo wszelkich luksusów i apanaży nie zapomniał jednak, że jest Żydem, członkiem ciemiężonego w Egipcie narodu. Pewnego dnia staje w obronie maltretowanych Izraelitów i nieumyślnie zabija Egipcjanina. Musi uciekać. Tak zaczyna się kolejny, drugi etap jego życia: czas pustyni. Pustki. Zerwania z tym, co było sukcesem i projektem na przyszłość. Właściwie nie ma przyszłości, bo jaka jest nadzieja dla zbiega? Dla Mojżesza to czas kompletnej samotności. Zaczyna się zastanawiać nad sobą, nad życiem, nad sensem istnienia. Ten etap to właśnie centrum kryzysu połowy drogi. To okazja, by odważnie i głęboko zajrzeć w siebie.

Epokowe odkrycia

Co się wówczas okazuje? Czego Mojżesz mógł się o sobie dowiedzieć? I co poznaje dzisiejszy Mojżesz? Carl Jung, szwajcarski psychiatra i filozof, udowadnia, że w pierwszą część życia wchodzimy z impetem i rozpierającą energią. Pragniemy maksymalnie wykorzystać cały potencjał, jaki w sobie czujemy, a dobra, które otrzymaliśmy od Boga, chcemy przekuć poprzez aktywność zawodową w sukces, chęć odznaczenia się czymś, zrobienia czegoś dla siebie, dla rodziny, dla innych. Chwalebne. Ale – twierdzi Jung – jest to bardzo jednostronny rozwój. Zaniedbywana jest wówczas wrażliwość serca, relacje, uczucia, czyli to, co jest bardzo ważne w życiu człowieka, także w życiu mężczyzny. W pierwszym etapie te rzeczy w ogóle nie dochodzą do głosu, bo mężczyzna skoncentrowany jest na podboju świata.

– Pod wpływem kryzysu połowy życia pojawia się wgląd w siebie i szansa na odkrycie tego, że ja też mam uczucia, że nie mogę od nich uciekać, że powinienem je pielęgnować, mam się na nie otwierać i uczyć się je wyrażać – mówi o. Zdzisław. – Jedną z przyczyn wielu chorób, m. in. raka, zawałów, depresji jest tłumienie uczuć, nieumiejętność ich wyrażania, a w konsekwencji stres, napięcie psychiczne i duchowe. Tęsknota za prawdą, także tą w sferze uczuć, staje się u mężczyzny coraz silniejsza. Pojawia się w nim stopniowo gotowość, by wchodzić w pogłębione relacje, świadomie te uczucia wyrażać nie dlatego, że będę z nich coś mieć, ale dla samej radości, dla samej wartości przyjaźni czy miłości. Ale do tego potrzebne jest wejście w siebie, uznanie prawdy o sobie, uświadomienie sobie tego, co we mnie nie rozwinęło się należycie, co zostało stłumione, i najważniejsze: odkrycie tego, jakie są we mnie bogactwa. A jest ich w każdym mnóstwo i to nieuświadomionych – uśmiecha się jezuita.

Nikt ci nie powie, jaka jest twoja życiowa misja, jakie masz zdolności, talenty, które dał ci Bóg. Sam musisz to odkrywać, ćwicząc w sobie czułość i czujność. I wyciszenie.

To ja mam misję życiową?

Wtedy może zacząć się trzeci etap życia, najbardziej owocny i ważny: rozpoznanie własnej misji życiowej. Znalezienie sensu życia, czyli odpowiedzi na pytanie: jak to, kim jestem i co mam (w sensie materialnym i duchowym), powinienem wykorzystać. To samo przeżywa Mojżesz, kiedy w krzewie gorejącym objawia mu się Pan Bóg. Jahwe odwołuje się do cech, które od początku złożył w swoim wybrańcu: do jego wrażliwości, odpowiedzialności, poczucia sprawiedliwości, gotowości niesienia pomocy innym. Mojżesz, uciekinier i człowiek po ludzku przegrany, otrzymuje i przyjmuje misję: wyprowadzenie zniewolonego narodu izraelskiego z Egiptu. Bóg mówi mu: Teraz wrócisz do Izraelitów i faraona nie dlatego, że kierujesz się ambicją, chęcią zrobienia kariery, bycia liderem, tylko dlatego, że Ja cię do nich posyłam. Ja daję ci moją moc. Tylko wtedy, gdy Mi zawierzysz i ze Mną pójdziesz, będziesz skuteczny i spełniony. I choć Mojżesz ma mnóstwo wątpliwości i pytań, widzi jak Bóg wspomaga go na każdym kroku. Doświadcza wierności i miłości Jahwe. I tak jego kryzys staje się początkiem nowego życia. Dla niego i innych.

Rewolucja w myśleniu

– Kryzysy nie są dziełem przypadku. Są owocne, jeśli je mądrze przeżywamy – uważa Grzegorz Słupski. – A druga połowa życia jest ciekawsza niż pierwsza. Nie chodzi w niej o to, żeby czegoś nie robić albo rozpoczynać nową aktywność, ale robić to, co robię z nowym nastawieniem. Założyć inne okulary. Jednym z elementów naszej pracy jest rozpoznanie tego, jak mam dobrze wykorzystać to, co otrzymałem, by żyć w zgodzie ze sobą.

Psycholodzy i duszpasterze twierdzą, że mnóstwo osób ma zaniżone poczucie własnej wartości. To ogromny problem.

– Wielu ludzi mówi: ja przecież nic nie mam, nic nie potrafię, do niczego się nie nadaję, nic nie jestem wart. To efekt naszego wychowywania. Na najważniejsze pytanie życia o to, kim jestem, nie otrzymali odpowiedzi. A przecież każdy z nas jest umiłowanym dzieckiem Boga, stworzonym na Jego obraz, w którym sam Bóg ma upodobanie – mówi z żarliwością o. Wojciechowski na podstawie swoich doświadczeń towarzysza duchowego. – Ludzie to intelektualnie wiedzą, ale przeżycie tego, przyjęcie nie umysłem, a sercem to rewolucja! Otworzyć się na taką rzeczywistość, to znaczy zacząć inaczej na siebie patrzeć. Człowiek spotyka Boga, ale spotykając Boga spotyka siebie!

Zwykle kiedy myślimy i mówimy o sobie, to robimy to przez pryzmat portfela, wykonywanej pracy, mieszkania, stanowiska, pozycji społecznej, szkoły, do jakiej posyłamy dzieci. Poprzez takie kryteria określamy się. Czy to faktycznie stanowi o wartości człowieka?

Żeby mieć do kogo wracać

– To jest ważne, ale drugorzędne – dodaje o. Zdzisław. – Spotykam ludzi, którzy prowadzą skromne życie, nie jeżdżą za granicę i są szczęśliwi. I znam osoby bardzo zamożne, które robią potężne pieniądze i mówią: wychodzę wieczorem z firmy i przychodzę do pustego domu. Nie mam do kogo wracać. I na co mi to wszystko? Są w połowie życia i nie zdążyli założyć rodziny... Albo słyszę: nie czuję, żeby z ludźmi, z którymi mieszkam, łączyły mnie szczególne więzy. Jeden i drugi człowiek zagubili po drodze coś istotnego. Tak bardzo skupili się na budowaniu siebie w znaczeniu zewnętrznej kariery, na zdobywaniu świata, że zaniedbali odkrywanie niesamowitego bogactwa, które i tak noszą w sobie, i które jest o wiele piękniejsze i ważniejsze niż to, co materialnie posiadają. Ale to im nie da szczęścia. Teraz idąc ku Panu Bogu, wracają do siebie, w głąb najgłębszego ja.

Całą jedenastkę odważnych mężczyzn ewidentnie cieszy i fascynuje to, że co tydzień mogą się spotykać i do bólu szczerze rozmawiać o tym, co przeżywają. Często uczą się dopiero o tym mówić. W ich przypadku sukcesem jest przyznanie się do tego, że ma się problem; drugi sukces to próbować go rozwiązać. Tu się tego nie wstydzą.

Sens i sukces, czyli co?

Zadanie przeznaczone na drugą połowę życia, tę po kryzysie, to przejście od sukcesu do sensu i znaczenia, czyli znalezienie odpowiedzi na pytanie o cel życia. Co rozumieją przez pełnię życia? Uczestnicy Wspólnoty w Połowie Drogi jak zwykle odwołują się do Ewangelii. A w niej Jezus mówi: Przyszedłem, aby owce miały życie w obfitości. Więc pytają się siebie: Czy żyję pełnym życiem? Jakim priorytetom poświęcam najwięcej czasu? Czy osiągnąłem sukces życiowy? Jak zmieniło się moje postrzeganie sukcesu?

Sukces zawodowy dla każdego z nich znaczy coś innego. Jedni mają mały biznes, inni są prezesami wielkich spółek. Ale jest też inny rodzaj zwycięstwa i sukcesu: odbudowanie więzi rodzinnych, wejście w głębsze relacje z żoną, z najbliższymi. Ktoś pogodził się z małżonką, która go opuściła przed wielu laty. Ktoś inny pojednał się z Panem Bogiem. Czyż to nie sukces? Zastanawiają się, ile pieniędzy potrzeba, by wieść godne życie i co zatem powinni zrobić z nadwyżką finansową. Wpadli na pomysł, by poprzez fundację wspierać dzieci z biedniejszych rodzin. I to kolejny ich sukces.

Nie jestem na to gotowy!

Druga połowa życia to przygotowanie się do śmierci. W biznesie mówi się: jaką masz wizję końca, tak działasz. Kiedyś na początku wspólnych spotkań, rozmawiali o jednym z punktów przyszłego programu formacyjnego, czyli o oswajaniu się ze śmiercią, o świadomym przygotowywaniu się do niej. Jeden z uczestników, znany architekt, zawołał: – Panowie! Ja nie jestem gotowy, żeby rozmawiać o śmierci i od kolejnego spotkania już go nie było... Architekt ma dopiero 56 lat i może zdąży jeszcze zadać sobie pytania o sprawy ostateczne. Jeśli będzie żył tak długo jak Mojżesz, to ma czas, bo półmetek życia jeszcze przed nim.

– Jak widać, sukcesem może być zdobycie się na odwagę, by takie pytanie sobie postawić, a nie uciekać od niego. Innym sukcesem jest zaakceptowanie swoich uczuć, wydobywanie ich – dodaje ojciec Zdzisław. – Mężczyzna zwykle myśli w ten sposób: żona powinna wiedzieć, że ja ją kocham, bo pracuję dla niej i dla rodziny. Ale nigdy jej tego nie wyraził ani słowem, ani poprzez przytulenie, ani poprzez życzliwe gesty czy propozycję: widzę, że jesteś przepracowana, może cię wyręczę, pomogę ci, kochanie, zróbmy to razem, żebyś tak dużo nie pracowała. Podobna zmiana stosunku do człowieka dotyczy relacji w pracy, na przykład z podwładnymi. Tu chodzi o drobne sprawy. To z nich składa się życie.

Sygnalizacja i kod Boży

Wspólnota mężczyzn z Trójmiasta szuka też odpowiedzi na inne egzystencjalne pytania: Jaka jest misja mojego życia? Jak mogę wykorzystać możliwości, które Pan Bóg mi dał? Jak mam pomagać innym swoją wiedzą, doświadczeniem, mądrością? I znów szukają w Biblii podpowiedzi i wskazówek. Pragną odkryć Boże natchnienie, by realizować swe osobiste, życiowe powołanie.

Przykładem służy im prorok Eliasz. Przyglądają się jego spotkaniu z Bogiem. Pan Bóg wyprowadza Eliasza na górę, by z nim w intymności rozmawiać. Prorok doświadcza na szczycie gwałtownych zmian pogodowych i przyrodniczych: trzęsienia ziemi, porywistego wiatru, burzy z piorunami. Ale, jak mówi Księga, w tych zjawiskach nie było Boga. Pan Bóg przychodzi do Eliasza w lekkim powiewie wiatru, czyli w delikatnych poruszeniach, bez nadzwyczajności, bez powalania go na kolana.

– Tu tkwi odpowiedź na nasze pytania: niezbędna nam jest wrażliwość serca i umysłu – komentuje ojciec. – Eliasz jest czuły na delikatne natchnienia Pana Boga. A czy ja jestem podatny na subtelne Boże sugestie czy inspiracje? Czy poświęcam czas na to, by zobaczyć co we mnie się dzieje, z jakimi pomysłami Bóg przychodzi co dzień do mnie – kończy. Nikt ci nie powie, jaka jest twoja życiowa misja, jakie masz zdolności, talenty, które dał ci Bóg po to, byś zrealizował Jego projekt, wykorzystując je dla dobra innych i swojego. Sam musisz to odkrywać. A do tego trzeba ćwiczyć w sobie czułość i czujność. I wyciszenie. Dlatego przyjęli i skrupulatnie przestrzegają zasady spotkań Wspólnoty: gromadzą się co tydzień, zawsze tego samego dnia, o jednej godzinie. Punktualnie. Znają wartość czasu, który im pozostał.

Kobiety – dar od Boga

Choć Wspólnota gdyńska jest wyłącznie męska, to panowie nie kryją, że kobiety są im drogie. Nie mają jednak zamiaru zapraszać kobiet do grupy. Panie inaczej przeżywają swój kryzys połowy drogi. Kiedy mężczyzna odkrywa w sobie uczuciowość i zdolności twórcze, kobieta zaczyna dostrzegać, że posiada w sobie przedsiębiorczość i siłę intelektu.

Kobiety często są niespełnione w małżeństwie, w rodzinie. W końcu odważają się zadać sobie pytanie: kim ja jestem, czy ja się w ogóle liczę? – Ważne jest, by panie też stawiały sobie takie pytania i tworzyły podobne grupy jak nasza – zachęca Janusz Gulkowski, inny członek Wspólnoty, arbiter elegantiarum z Sopotu. – Nie chodzi o zniszczenie tego, co jest, odejście od męża czy bliskich, ale o rozpoznanie, jak to zmienić z Bogiem za rękę. Jak odzyskać siebie, a w konsekwencji rozkochać w sobie na nowo męża?

– Kiedy kobieta odkryje własne bogactwo i piękno, to i bliscy nie pozostaną na to obojętni. Ręczę! – dopowiada Andrzej Fal. – Ale to jest możliwe tylko wtedy, gdy patrzymy na siebie oczami Boga. I odkrywamy, z jakim zachwytem On patrzy na nas – konkluduje.

Podpowiedzi Św. Ignacego z Loyoli

Jak więc zacząć? – Zarówno mężczyźni, jak i kobiety w połowie drogi mogą inicjować podobne grupy. Wystarczy otworzyć się na działanie Ducha Św. Nie trzeba czekać na błogosławieństwo księdza czy siostry zakonnej – śmieje się o. Zdzisław. – Więcej wiary w siebie! My, jezuici, w naszej duchowości nie czekamy, aż Pan Bóg da nam coś w ręce. Tak, trzeba się modlić, ale też podejmować konkretne kroki. Św. Ignacy z Loyoli, nasz założyciel, mówi: zacznij działać i patrz, co się będzie działo. Pan Bóg będzie ci pokazywał, czy to, co wybrałeś jest zgodne z Jego planem. Będziesz doświadczał Go poprzez poruszenia wewnętrzne. Jeśli to, co zrobiłeś, przyniesie ci wewnętrzną harmonię, pokój, radość, to znaczy, że Pan Bóg to aprobuje, temu błogosławi, więc idź w tym dalej. Jeśli natomiast będziesz czuł niepokój, wewnętrzne rozbicie, smutek, będzie to sygnał, że idziesz niewłaściwą drogą. Trzeba to wciąż rozeznawać. Nie bójmy się zadawać sobie pytania, wchodzić z Bogiem w nasze lęki. Pan będzie pokazywał, skąd one się biorą i będzie nas uzdrawiał – tłumaczy dzisiejszy rycerz Towarzystwa Jezusowego, jak brzmi pełna nazwa zakonu jezuitów.

Jest postęp!

A sam o. Zdzisław? Jakie on dostrzega w sobie zmiany, podczas wspólnej męskiej drogi we wspólnocie?

– Przykład najlepiej to wyrazi – powiada. – Niedawno przez otwarte okno zobaczyłem szlochającą młodą matkę przy wózku. Pomyślałem, że przeżywa jakiś dramat. Okazało się, że to żona marynarza, który był w rejsie. Była krótko po porodzie. Może przeżywała jeszcze szok poporodowy? Wyszedłem do niej i... po prostu ją przytuliłem. I wiecie co? Ona powiedziała, że właśnie na coś takiego czekała, że tego jej brakowało. Uspokoiła się i po chwili pogodna odeszła. Kilka lat temu to pewnie coś bym jej perorował, doradzał, ale teraz stać mnie było na taki gest. No, jest postęp!

Mężczyźni ze Wspólnoty w Połowie Drogi zmieniają się. Odnajdują radość i siłę z budowania nowych kontaktów z bliskimi i z otoczeniem. Odkryli, że mają o wiele więcej niż potrzebują. O wiele więcej też mogą dać niż myśleli. Świat stał się dla nich jaśniejszy.

Kiedy przekroczysz smugę cienia i zgodzisz się na to, kim jesteś i usłyszysz wołanie, które Bóg do ciebie kieruje, wtedy możesz dać z siebie to, czego do tej pory nie byłeś w stanie. Prawdę. Może okazać się prosta i czerstwa, bez górnolotnych słów i wystudiowanych gestów. Może będziesz potrafił tylko przytulić kogoś i powiedzieć kocham. Ale to będzie naprawdę.

Mira Jankowska

Grzegorz Kapla

Comments are closed.